piątek, 17 kwietnia 2015

APARTAMENT /9/ Przypowieść o suwaczku

Początkowo miałam zamiar zatytułować wpis " Dzień, w którym zatrzymała się ziemia, ponieważ przywieźli meble (i mieszkanie zaczęło wyglądać jak należy)", ale zarezerwuję go na inne wydarzenie. Ziemia zatrzyma się, gdy zostaną zamontowane klamki ( tak, salon Roko nadal leci w kulki).

Dzisiejszy post będzie sponsorować słowo SUWACZEK. Nim jednak do niego przejdziemy, zapraszam na wycieczkę po mieszkaniu na etapie montażu mebli.  Na pierwszy etap mój ulubiony Pan Stolarz przywiózł wielkie gabaryty- największe szafy wnękowe i zabudowę kuchenną. Ściany dostały też piękne listwy robione wg. indywidualnego wzoru i tu czapki z głów dla montażystów- każdą listwę trzeba było docinać i podszlifowywać do nierówności starej podłogi. Wyszło jak zwykle, czyli super;).
Największe emocje jak zwykle wzbudziła kuchnia- pierwszy raz zaprojektowałam mebel z giętym blatem ( zazwyczaj lecę po łatwiźnie, tzn. idę w minimal) i byłam bardzo ciekawa jak się to wszystko uda. Orzechowe fronty i tapicerowane siedzisko błyskawicznie udomowiły kuchenną przestrzeń i dogadały się z mozaiką na podłodze. W przedpokoju pojawiła się olbrzymia szafa z lustrzanymi drzwiami i schowkiem licowanym ze ścianą. W sypialni można już siedzieć na rybach- a konkretnie przy biurku pod rybami.






Dobra, część oficjalną mamy za sobą, to teraz: 
SUWACZEK 

Dni nadzorów nad prezentowanym mieszkaniem są jednymi z najbardziej emocjonujących w moim  życiu. Po każdej z wypraw potrzebuję około dwóch dni na to aby dojść do siebie. Ale, ale, nie ma rzeczy do które człowiek nie mógłby się przyzwyczaić- nauczyłam się przewidywać 5 ruchów wrednego losu wprzód i na każdy nadzór przygotowuję się jak Aleksander Wielki do bitwy, to znaczy zabieram masę zupełnie niepotrzebnych, acz efektownych rzeczy. Grunt to fantazja! 

Mam już wypracowany system upychania między miarkami i wzornikami prowiantu zdolnego przetrwać bez lodówki kilka dni. W razie gdyby grasujący po pociągu kieszonkowiec skroił mi torbę, jego kumpel- dokumenty, a trzeci, z zupełnie innej szajki- kasę, mam kilka karteczek poupychanych w różnych częściach garderoby z systemem blokady konta, telefonem na pogotowie i grupą krwi. Na wypadek WIELKIEJ NUDY która jest nieodłącznym elementem każdego nadzoru (jak chociażby czekanie na montażystów klamek), zabieram kilka książek. Przydają się w pociągu, jako bariera przed współpasażerami chętnymi do pogaduszek. Cięższe egzemplarze można wykorzystać do samoobrony, albo jako przycisk do tapety.

W torbie "nadzorczej" mam też podstawowy pakiet leków, bieliznę na zmianę, łyżeczkę, nóż, chusteczki do mycia i kilka innych utensyliów pozwalających przeżyć co najmniej tydzień po wybuchu bomby atomowej. Teoretycznie jestem przygotowana na wszystko; dlatego też podczas ostatniego dnia wyjazdu na nadzór nie przypuszczałam, że moje plany pokrzyżuje zwykły, pospolity suwaczek. 

Zaczęło się niewinnie- wstałam wczesnym rankiem, przygotowałam się do wyjścia. Tata obiecał podrzucić mnie na dworzec, więc odwołałam taksówkę, okutałam się 5 swetrami, doprawiłam puchówką  ( bo zimno wtedy jeszcze było) i wsiadłam do samochodu. Jak tylko sięgnęłam po pas usłyszałam charakterystyczne "trrrrrrrrr" i z przerażeniem zobaczyłam, że strzelił mi suwaczek w kurtce. A pizgało tego dnia srogo, więc pobiegłam się przebrać. Złapałam pierwszy z brzegu płaszczyk, ledwo zasunęłam go na tych swetrach ale ok, wsiadłam do samochodu, ruszyliśmy. Po drodze minęliśmy około 15 samochodów, więc mama ( zapomniałam powiedzieć, że to była urocza rodzinna poranna wyprawa) z wrodzonym sobie wyczuciem za każdym razem gdy za którymś zwalnialiśmy, oznajmiała: ale korek, teraz to na pewno nie zdążysz. Trochę mi się od tego sprawozdania  i swetrów zrobiło gorąco, więc zaczęłam rozpinać płaszczyk. I nic. Szarpałam się z suwakiem całą drogę na dworzec, oczywiście zgrzałam się przy tym przeokrutnie, ale biorąc pod uwagę opóźnienia pociągów i późniejszy ziąb w PKP, wytłumaczyłam to sobie na plus. 

Pociąg o dziwo nadjechał punktualnie. Postanowiłam nie szarpać się z płaszczykiem na peronie, tylko w przedziale i oczywiście dostałam miejsce w wagonie w którym było zepsute ogrzewanie. W środku było tak gorąco, że para buchała za każdym razem gdy ktoś otwierał drzwi, a szyby tylko czekały na dłoń Leo DiCaprio. Mimo pierwszej klasy i niepopularnej godziny wagon był nabity co do centymetra. Dzieciaki w sąsiednim przedziale darły japy, pani obok wylała na siebie dwie butelki odeszanel, z toalety jak zwykle śmierdziało, a w tym wszystkim ja - zgrzana, w pięciu swetrach i płaszczyku, który się nie rozpina. Klimaty mocno orientalne.

Postanowiłam wydostać się z pułapki sposobem, to znaczy użyłam siły, dzięki czemu udało mi się rozerwać suwak do połowy. Wstałam, ściągnęłam płaszcz dołem i głośno sapiąc zaczęłam zrywać z siebie kolejne swetrzyska. Przy trzecim panowie w przedziale przestali się gapić w laptopy i z zainteresowaniem obserwowali, jak się akcja rozwinie. 

Wreszcie usiadłam na swoim miejscu, ze stertą szmat które kiedyś były moimi ubraniami i przez całą drogę zastanawiałam się, jak ja to ustrojstwo z powrotem założę. Trick z wchodzeniem i wychodzeniem z płaszcza zastosowałam tego dnia jeszcze trzykrotnie, przy czym po drodze na pociąg powrotny stałam w taksówce w olbrzymim korku i milimetr po milimetrze udało mi się naprawić suwak. Jeździł jak szalony- w górę, w dół, więc zasunęłam go i dumna ze zwycięstwa nad materią wsiadłam do pociągu.

Był wieczór, jechało mało ludzi i bardzo dobrze, ponieważ mogłam swobodnie i niecenzuralnie wykrzyczeć swoje żale. Suwaczek ani drgnął. Nauczona doświadczeniem zamiast się z nim szarpać, postanowiłam wydostać się z niego ruchem gąsiennicowym. Dokładnie  w momencie gdy miotałam się z płaszczem na głowie, do przedziału wszedł pan. Pan spojrzał z mieszaniną rozbawienia i pobłażania, rozebrał się z kurteczki, usiadł, wyjął z plecaka laptopa w futerale, zaczął rozsuwać suwaczek i uchwyt został mu w palcach. Nie wytrzymałam, zarżałam, udałam że mam atak kaszlu i wypadłam na korytarz. Pan siłował się z suwaczkiem mniej więcej do Nałęczowa. Na wysokości słynnego uzdrowiska udało mu się dostać do środka- otworzył laptopa, stwierdził że bateria się rozładowała i że w sumie niepotrzebnie go otwierał. Chwilę pogadaliśmy, zrobiła się Warszawa, pan zaczął się mocować ze swoim suwaczkiem, ja wróciłam do swojego. W okolicach Powiśla zgodnie stwierdziliśmy że to nie ma sensu, pożegnaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Rozpięty.

Dlaczego o tym piszę? Bo to samo życie. Nigdy nie ma tak, że wszystko się idealnie dopina, choć byśmy nie wiem w jak dobre suwaki zainwestowali. Teraz na przykład walczę, aby zdążyć dopiąć terminy i ostatnie zobowiązania przed operacjami. Pierwsza już za dwa tygodnie, a tu wszystko rozgrzebane...no nic, co się nie zapnie to się dosztukuje agrafkami i dopchnie kolanem, a później wielka laba i 1...2...3..4 miesiące bez projektowania. Cztery!!! Jest jeszcze na tym świecie sprawiedliwość.

PS. Nie, nie robię sobie cycków. Ale myślę o tym.

5 komentarzy:

+li+ pisze...

Maju, a w czasie tych 4 miesięcy będziesz coś pisać? Płaczę ze śmiechu przy każdym ostatnim wpisie. Będzie mi tego brakowało:)
Tak czy siak życzę zdrowia! i nie daj się!
Pozdr S.

PS ja przez nadzory i wieczne czekanie na "księciuni" zostałam mistrzem pintersta. No wiesz oni są głowami rodzin muszą zarabiać pieniądze a Ty panienko tylko na waciki potrzebujesz więc co się czepiasz;)

Anonimowy pisze...

Robi wrażenie. Chciałabym, żeby moje na koniec wyglądało w połowie tak dobrze jak zaprezentowane już teraz.

Zdrowia!

Maja pisze...

Trochę pewnie zmieni się tematyka postów ( szwy zamiast fug), ale dam z siebie wszystko! O ile uda się pierwsza operacja, ta na oczy;)

Anonimowy pisze...

Prace w apartamencie już dawno zapewne zakończone, a ja chciałabym zapytać o marmurowe kafle. Czy to prawdziwy kamień, czy może Tubądzin? (taki tag miał jeden z wpisów o koncepcji). Będę wdzięczna za informację, zastanawiam się nad wyborem Tubądzina carrary, ale nigdzie nie udaje mi się obejrzeć płytek na żywo. Załączam wyrazy uznania za osiągnięcia na wielu polach! Poczytująca A.

Maja pisze...

Bardzo bym, chciała, ale ni wuja nie pamiętam co to były za płytki...na pewno nie Tubądzin, z Tubądzina były mozaiki, a te marmurowe...hm...o matko. Totalna pustka