Zauważyliście, że ostatnio jakby mniej się udzielam na pewnym very very natural cotton cotton popular portalu?
Dobrze zauważyliście. Szanowny portal pewnego pięknego dnia postanowił bez podawania przyczyny zablokować moje konto; w ciągu kilku sekund zniknęło kilkaset zdjęć i treści na wprowadzenie których poświęciłam ładny kawałek życia. Portal szlachetnie pozostawił mi opcję "wykupienia" poprzez przesłanie im skanu dowodu osobistego i..."Ładafffaaaaaaaaaaak?!"
Zapytałam czysto retorycznie, bo co miałam zrobić? Zadzwonić do Zuckerberga? Przez chwilę rozważałam zeskanowanie tego cholernego dowodu, ale była to naprawdę krótka chwila. Wstałam, wciągnęłam brzuch, wypięłam pierś, wyciągnęłam pięść i przy akompaniamencie chórów anielskich wyprostowałam środkowy palec w kierunku ekranu.
Tak oto zostałam człowiekiem bez konta społecznościowego; człowiekiem poza systemem.
Przyznaję, pierwsze dni nie były łatwe. Miałam wyjątkowo paskudny syndrom odstawienia- wydawało mi się że wszyscy przyjaciele mnie opuścili, że nagle wypadłam z torów życia i toczę się gdzieś obok zapomniana. Kompulsywnie zaczęłam sprawdzać Pudelka. Brak możliwości umieszczenia czegoś ku chwale i lajkom zabrało mi poczucie bycia istotą rzeczywistą ( o ironio, o paradoksie!).
Społecznościowy detox trwał ponad dwa tygodnie, nim w pełni pogodziłam się ze śmiercią mojego wirtualnego "ja". Dziś z całą pewnością mogę powiedzieć, że poczułam olbrzymią ulgę.
Społecznościowy detox trwał ponad dwa tygodnie, nim w pełni pogodziłam się ze śmiercią mojego wirtualnego "ja". Dziś z całą pewnością mogę powiedzieć, że poczułam olbrzymią ulgę.
I że gdy na to teraz patrzę, to widzę że byłam zdrowo pierdolnięta.
Zupełnie jak Max, którego tym razem wysłano na śmierć przypiętego do maski rozpędzonej machiny. Czekając na premierę nowej cześci ryłam pazurami krzyżyki nad łóżkiem, a bilety miałam zarezerwowane w kilka minut po otworzeniu kas. O ironio, nie mogłam się tym pochwalić na fb. Ha, ha, ha.
Strach przed gniotem był. Powiedzmy sobie szczerze- ostatnia część MM do wybitnych nie należała, ale w tym przypadku już po kilku minutach okazało się że nie poziomu filmu należy się bać, tylko nieokiełznanej wyobraźni reżysera. "Fury road" jest filmem dzikim, przerażającym i okrutnie przewrotnym. Na widza czekają dwie godziny prawdziwej jazdy bez trzymanki; szalony pościg na pustyni prowadzi w zakamarki umysłu do których nie chce się zaglądać, ale spróbujcie tylko zamknąć oczy!
To naprawdę solidna historia, bez słabych momentów. Nie ukrywam, że wyszłam z kina wyjątkowo usatysfakcjonowana i nie, tym razem WYJĄTKOWO nie chodziło o Toma Hardy. Każda kobieta powinna obejrzeć ten film. Każda. A dla facetów?
Wszystkie sceny w punkt, ani jednej niepotrzebnej minuty.
Obłędna Charlize Theron, która ukradła cały film i stworzyła chyba najsilniejszą kobiecą postać w historii kina.
Absolutnie obrzydliwe charaktery i genialny, inteligentny humor.
Scenografia, kostiumy i charakteryzacja - steam punk w najlepszej postaci.
Wyrąbane w kosmos fury i wreszcie, moje ukochane napierdalanki, ups! sceny walki, które w "Fury road" rozgrywają się przy uroczym podkładzie muzycznym. Dla samej postaci gitarzysty warto wybrać się do kina.
Zresztą, co sobie będę strzępić opuszki...idźcie. A później powiedzcie, że Wam się nie podobało.
2 komentarze:
No właśnie, coś kiedyś próbowałam napisać a propos projektu za żółtymi drzwiami i już Cię nie było.
Żeby nie było, że anonimowy - Kasia Kasprzak
Ze względu na nowe przedsięwzięcie pewnie wrócę na łono społecznościowe. Tylko muszę przechytrzyć system;)
Prześlij komentarz