Wiecie co?
Na urlopie byłam. Ha! Co prawda znajoma mówi że urlop poniżej 5 dni to popierdułka, a nie prawdziwy wywczas, ale 4 doby totalnej beztroski w rewelacyjnym towarzystwie ( M&J, dziękujemy!) zrobiły swoje.
Było byczenie, zwiedzanie w wersji bardziej ambitnej, oraz ścieżka totalnie komercyjna.
Trafiliśmy do Gdyni w momencie w którym odbywał się Open'er i to był totalny przypadek, bo festiwale leżą na szarym końcu wydarzeń które by mnie kręciły - gdzieś obok Dnia Ziemniaka. Wszyscy na nas patrzyli z tego powodu jak na wariatów, na szczęście od czego jest Gdynia Design Days... Super wymówka, na dodatek szczera, bo choć wystawa mała to pełna 3W- wrażeń, warsztatów i wykładów. I obiektów które przytuliłabym chętnie, natychmiast. Po pierwsze
- biżuteria sensualna Emilii KOHUT.
Interaktywna , współdziałająca z ciałem, wyczuwalna. Przedłużenie kośćca, pobudzacz nerwów. Czekam z niecierpliwością na moment gdy obiekty z kolekcji dyplomowej trafią pod moje opuszki, póki co po nocach śni mi się:
Drugi projekt od którego nie mogłam oderwać rąk i nie tylko;) to
Diago- dzieło kuratorów wystawy, czyli grupy TABANDA.. Krzesło poemat. Już kombinuję gdzie by tu je wstawić...