poniedziałek, 20 października 2014

Alexander Wang for H&M


Wiem, wiem, wszyscy o tym trąbią. 
 Na portalach modowych coraz więcej " przecieków", szafiarki od miesięcy trenują biegi na dystansie drzwi- wieszaki i doskonalą technikę wyrywania ciucha rywalce, a celebrytki coraz śmielej obnoszą na salonach egzemplarze z kolekcji której teoretycznie jeszcze nie ma. 


Nie po raz pierwszy i nie ostatni H&M udowadnia, że dobrze wie jak pociągać za marketingowe sznurki- jeśli komuś zdarzyło się trafić w okolice jednego ze sklepów sieci w dniu wprowadzenia sygnowanej dużym nazwiskiem kolekcji, to wie o czym mowa. Nie ma słów na określenie tego zjawiska...może poza zbiorowym szaleństwem spowodowanym chwilową zamianą zwojów mózgowych na zwoje dzianiny.
Nie ukrywam, że mi też kilkakrotnie udzieliło się stekstylnienie szarych komórek i gdy dowiedziałam się, że następną kolekcję zaprojektuje Alexander Wang, nie mogłam pohamować ślinotoku. Na informację o tym, że będzie to kolekcja sportowa ( a mam pierdolca na punkcie sportowych ciuchów), objawy tylko się pogłębiły. Wielcy i całkiem maluczcy świata mody zaczęli spekulować co też genialny Alexander wyczaruje tym razem...i wtem, w pierwszych pierwiosnkach nowej kolekcji objawiła się nam Rihanna, a świat się zatrzymał i jednym głosem ryknął: WTF??.


Mam wrażenie, że po publikacji tych zdjęć nastąpiło kilka zawałów. Okazało się bowiem, że H&M wypuści  pierwszą na świecie high- fashion kolekcję bielizny termalnej. I to bielizny nie byle jakiej, bo naprawdę brzydkiej, pogrubiającej i za grubą kasę. Nic, tylko brać! 
Rihanna eweidentnie zrobiła Alexandrowi krecią robotę. Lookbooki które zaczęły się pojawiać wkrótce w niczym nie przypominały jej porażającej stylizacji. Okazało się, że kolekcję wypełnią naprawdę fajne ubrania -o mocnych formach,  futurystycznych krojach, z nietypowych materiałów, z ciekawymi fakturami.  Boks i siłownia z militarno- policyjnym zacięciem, miejska wojowniczka. Wpadłam jak śliwka w kompot.
 
Męską część kolekcji reklamują bardzo ładni panowie, co oczywiście zupełnie nie ma znaczenia, ale...;)
Tylko te klapeczki do kurtek puchowych. No estetycznie to nie za bardzo mi to podchodzi,ale rozumiem że taki mamy klimat, raz ciepło, raz mróz i trzeba być przygotowanym na wszystko. Mimo wszystko, jako mieszkanka kraju kubotami płynącego- Alexandrze, doceniam.
Jest sporo ciuchów które bez problemu można założyć na co dzień ( wieczorem zresztą też, jak trzeba), to co mi się bardzo podoba to uzupełnienie kolekcji ubraniami i akcesoriami typowo sportowymi- jak rękawice bokserskie, maty, torby na siłownię, sportowa bielizna.Jest naprawdę ok.

Tylko podstawowe pytanie brzmi- czy warto się podniecać?
Cóż. 
Wiadomo że nie warto. . H&M doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że najlepiej można zarobić na tym, co nie ma tak naprawdę wartości materialnej. Literki, metka, marzenie. Powietrze. Karl Lagerfeld, Stella McCartney, Viktor&Rolf, Roberto Cavalli, Comme des Garcons, Matthew Williamson, Jimmy Choo, Lanvin, Sonia Rykiel, Versace, Marni, Maison Martin Margiela, Isabel Marant, Alexander Wang. Na wyciągnięcie ręki, z pompą, must have. I weź tu się człowieku nie skuś. 

Za każdym razem  gdy pada kolejna "nominacja" udaję że mnie to zupełnie nie wzięło; ale wiadomo;). Bierze- czasem na dłużej, czasem na chwilę, ale bierze. Z podnieceniem wyglądam pierwszych zwiastunów kampanii, analizuję lookbooki, typuję faworytów, w myślach obliczam ile dni musiałabym nie jeść, żeby dobrze wyglądać w danej rzeczy. Po fazie przygotowań obieram taktykę. Przez lata moja technika ewoluowała, głównie za sprawą lęku przed utratą życia; nauczona doświadczeniem odpuszczam pierwsze godziny szturmu na sklepy, bo w tym czasie jedyne co można zdobyć to limo pod okiem, a jakimś cudem  "limitowane" kolekcje są regularnie uzupełniane i na wieszakach nawet kilka dni później rzadko bywa pusto. Nie ucina się kurze złotych jaj, c'nie?
Kolejna faza to zderzenie z rzeczywistością, czyli:  namierzam rzecz, staję na przeciwko i jedyne co mi się tłucze po głowie, to wielkie 
Zawsze, kurde zawsze rozczarowuję się jakością tych szmatek, które fantastycznie oświetlone, wystylizowane, obfotografowane przez najzdolniejszych tego świata wyglądają jak pierdyliard dolców, spełnienie marzeń, szczepionka na ebolę, lekarstwo na raka i lot na Mars a w jednym, a na wieszaku ledwie dają się poznać. O tym, by jakoś leżały na sylwetce już nie wspominam. Przez chwilę macam, grzebię, zastanawiam się że może po delikatnym podrasowaniu dałoby się to z czymś jednak ograć...i tyle mojego. Opuszczam sklep ze świadomością, że znów dałam się złapać, smile, jesteś w ukrytej kamerze! Obiecuję sobie że to ostatni raz gdy napaliłam się na coś z H&M i trwam twardo w tym postanowieniu- do kolejnego roku, gdy znów mam ciary na myśl o nowej kolekcji. I niech ktoś powie, że to nie jest absolutne, marketingowe mistrzostwo. 

Brak komentarzy: