czwartek, 4 września 2014

Wilgotne miejsca




Wbrew pozorom wpis nie będzie zbereźny. Wręcz przeciwnie- opowiem Wam, jak straciłam 1 godzinę i  49 minut  ostatnich dni lata. Jeśli ktoś byłby zainteresowany jak zrobić to równie skutecznie- zapraszam do lektury.

Zaczęło się, jak to zwykle bywa- z mojej winy. Przyznaję, jestem filmoholiczką. Może Adrian przyodzieje mnie w rajstopy z odpowiednim motywem i umieści na billboardach.
Oprócz potencjalnej, nylonowej kariery, mój filmoholizm objawia się dość drastycznie.Mianowicie- oglądam wszystko. Dobre, złe, hity, gnioty, z dubbingiem lub bez. Jak tylko widzę spoiler nowego filmu, to już mnie swędzą rączki, nóżki i nie ma, muszę, inaczej się uduszę. Często żałuję, ale wiadomo- człowiek uczy się na błędach, najlepiej własnych, więc traktuję to jako rodzaj pokuty za moją kinematograficzną zachłanność. Poz tym mam dość dziwny gust  i jednym z podstawowych kryteriów przy wyborze kolejnych pozycji na liście "must see" jest element szaleństwa. Podążając tym kluczem doświadczyłam filmów takich jak " Spiskowcy rozkoszy" ( dzieło o naszych małych i dużych perwersjach, m.in. o kogutach, starszym panu przebranym za nietoperza i listonoszce gniotącej kulki z chleba), "Rubber"- film drogi w którym główną rolę gra śmiercionośna opona, "Mężczyzna który patrzy"- o mężczyźnie który patrzy i pani, która pokazuje, oraz "ZardOz", czyli niepowtarzalna okazja zapoznania się z Seanem Connery z warkoczem i w lajkrowym wdzianku.  Moim ukochanym kanałem jest Puls, dzięki któremu było mi dane obejrzeć takie arcydzieła jak "Sharknado", "Pirania 3DD", "Megalomot kontra megamacki".
Ja po prostu lubię dziwnie.
W związku z tym kiedyś musiał nadejść dzień kiedy wyprowadziło to mnie, a właściwie nas, bo ofiar jest dwoje, na manowce. Zwiedziona entuzjastyczną, natchnioną wręcz recenzją filmu w "Wysokich Obcasach" (z zaangażowaniem przytaczając fragmenty peanu Pani Redaktorki, która ogłosiła "Wilgotne Miejsca" absolutnym odkryciem i manifestem niczym nie ujarzmionej, dzikiej, feministycznej kobiecości)  namówiłam D by obejrzał "te" miejsca razem ze mną. Gdy standardowe argumenty zaczęły tracić rację bytu, wyciągnęłam  najcięższe działa:

1) w filmie jest dużo scen seksu
2) powstał na podstawie książki  Charlotte Roch "Against Gravity", a to znaczy że nie może być zły ( teraz pytam samą siebie- co to za argument, tak właściwie?)
3) w filmie jest dużo scen seksu

Upewniwszy się, że w filmie na pewno jest dużo scen seksu, D przystał na wspólny seans.


A film, niestety, okazał się do dupy. I nie chodzi nawet o to, że wokół tegoż otworu zbudowano całą fabułę- bo zbudowano- ale tak naciąganej i naiwnej produkcji już dawno nie doświadczyliśmy. Film, wbrew obietnicom producenta ani  nie bawi, ani ( na co najbardziej czekałam) nie szokuje. Obiecywany na plakacie filmowym skandal ogranicza się do ubrania w teledyskowy format historii podobnych do tych, jakich mnóstwo w programach prowadzonych przez pana Cebulę. Mamy oto Helen- krnąbrną nastolatę. Pannica jest hipsterska ponad normę- ma androgyniczną fizjonomię, jeździ na longboardzie, ma kumpla dilera i sprowadza na złą drogę słodką sąsiadkę. Po drodze, w akcie buntu przeciwko pedantycznej matce, liże  deski klozetowe w szaletach, nosi brudną bieliznę, eksperymentuje z warzywami i nie tylko, oraz wierzy w ponowne zejście się  rozwiedzionych rodziców.
I ja to rozumiem. Że bunt, że próba zwrócenia na siebie uwagi, że dysfunkcyjna rodzina, że seks, wydzieliny itd. David Wnendt zadbał o to by obrazki były atrakcyjne,a w odpowiednich momentach wystarczająco obrzydliwe- pod gimbazę, mam wrażenie, więc całość naprawdę odbiera się raczej jako bardzo długi teledysk niż pełnowymiarową fabułę. Wyszło z tego 109 minut w trakcie których ja ziewnęłam 80 razy, a D przeczytał cały internet w telefonie. Gdzie ten obiecywany skandal, pytam ja się?
Z "Nimfomanki" otrzepać się nie mogłam przez kilka dni, mimo że odbieram ją jako zgrabnie zrealizowaną, hochsztaplerską robotę znudzonego życiem reżysera i przecedzam przez wielki cudzysłów. A tu?

Szok i niedowierzanie, jakby powiedział zacny P.  Szok i niedowierzanie, bo to kino-nic. 

Jedna mnie jednak zaskoczyło (właściwie jedna)- Carla Juri, czyli aktorka grająca Helen. Od pierwszej sceny weszłam w to, że oglądam zadziorną nastolatkę. A tu okazuje się, że Juri dobija do trzydziestki...
Czemu o tym piszę? Bo wciąż mam w głowie traumę, jaką zgotował nam wszystkim Aaron Spelling, angażując do roli Andrei 30-letnią Gabrielle Carteris. To przez BH210 miałam obsesję, że dużo się ucząc nie tylko oślepnę, ale jeszcze będę mieć zmarchy! 

2 komentarze:

DieZu pisze...

nie miałam przyjemności (nieprzyjemności?) jeszcze z tym filmem i raczej mieć nie będę, ale... oglądałaś "Morderczą oponę"! Jak dla mnie ten film jest świetny. Choć rozumiem, że naprawdę nie każdy będzie w stanie to dostrzec czy zrozumieć. Dobra krytyka hollywoodzkiego kina, a do tego, no proszę - zrobić film, gdzie głównym bohaterem jest opona, która ma emocję! i to się widzi! naprawdę jestem pod wrażeniem :)

Maja pisze...

"Opona" zryła mi mózg. Mam wrażenie, że moje życie już nigdy nie było takie samo..

Pozdrawiam serdecznie i życzę nam kolejnych dziwnych seansów;)
m.