Wbrew pozorom wpis nie będzie zbereźny. Wręcz przeciwnie- opowiem Wam,
jak straciłam 1 godzinę i 49 minut ostatnich dni lata. Jeśli ktoś
byłby zainteresowany jak zrobić to równie skutecznie- zapraszam do
lektury.
Zaczęło się, jak to zwykle bywa- z mojej winy. Przyznaję, jestem filmoholiczką. Może Adrian przyodzieje mnie w rajstopy z odpowiednim motywem i umieści na billboardach.
Zaczęło się, jak to zwykle bywa- z mojej winy. Przyznaję, jestem filmoholiczką. Może Adrian przyodzieje mnie w rajstopy z odpowiednim motywem i umieści na billboardach.
Oprócz potencjalnej, nylonowej kariery, mój filmoholizm objawia się dość drastycznie.Mianowicie- oglądam wszystko. Dobre, złe, hity, gnioty, z dubbingiem lub bez. Jak tylko widzę spoiler nowego filmu, to już mnie swędzą rączki, nóżki i nie ma, muszę, inaczej się uduszę. Często żałuję, ale wiadomo- człowiek uczy się na błędach, najlepiej własnych, więc traktuję to jako rodzaj pokuty za moją kinematograficzną zachłanność. Poz tym mam dość dziwny gust i jednym z podstawowych kryteriów przy wyborze kolejnych pozycji na liście "must see" jest element szaleństwa. Podążając tym kluczem doświadczyłam filmów takich jak " Spiskowcy rozkoszy" ( dzieło o naszych małych i dużych perwersjach, m.in. o kogutach, starszym panu przebranym za nietoperza i listonoszce gniotącej kulki z chleba), "Rubber"- film drogi w którym główną rolę gra śmiercionośna opona, "Mężczyzna który patrzy"- o mężczyźnie który patrzy i pani, która pokazuje, oraz "ZardOz", czyli niepowtarzalna okazja zapoznania się z Seanem Connery z warkoczem i w lajkrowym wdzianku. Moim ukochanym kanałem jest Puls, dzięki któremu było mi dane obejrzeć takie arcydzieła jak "Sharknado", "Pirania 3DD", "Megalomot kontra megamacki".
Ja po prostu lubię dziwnie.
Ja po prostu lubię dziwnie.
W związku z tym kiedyś musiał nadejść dzień kiedy wyprowadziło to mnie, a właściwie nas, bo ofiar jest dwoje, na manowce. Zwiedziona entuzjastyczną, natchnioną wręcz recenzją filmu w "Wysokich Obcasach" (z zaangażowaniem przytaczając fragmenty peanu Pani Redaktorki, która ogłosiła "Wilgotne Miejsca" absolutnym odkryciem i manifestem niczym nie ujarzmionej, dzikiej, feministycznej kobiecości) namówiłam D by obejrzał "te" miejsca razem ze mną. Gdy standardowe argumenty zaczęły tracić rację bytu, wyciągnęłam najcięższe działa:
1) w filmie jest dużo scen seksu
2) powstał na podstawie książki Charlotte Roch "Against Gravity", a to znaczy że nie może być zły ( teraz pytam samą siebie- co to za argument, tak właściwie?)
3) w filmie jest dużo scen seksu
Upewniwszy się, że w filmie na pewno jest dużo scen seksu, D przystał na wspólny seans.
A film, niestety, okazał się do dupy. I nie chodzi nawet o to, że wokół tegoż otworu zbudowano całą fabułę- bo zbudowano- ale tak naciąganej i naiwnej produkcji już dawno nie doświadczyliśmy. Film, wbrew obietnicom producenta ani nie bawi, ani ( na co najbardziej czekałam) nie szokuje. Obiecywany na plakacie filmowym skandal ogranicza się do ubrania w teledyskowy format historii podobnych do tych, jakich mnóstwo w programach prowadzonych przez pana Cebulę. Mamy oto Helen- krnąbrną nastolatę. Pannica jest hipsterska ponad normę- ma androgyniczną fizjonomię, jeździ na longboardzie, ma kumpla dilera i sprowadza na złą drogę słodką sąsiadkę. Po drodze, w akcie buntu przeciwko pedantycznej matce, liże deski klozetowe w szaletach, nosi brudną bieliznę, eksperymentuje z warzywami i nie tylko, oraz wierzy w ponowne zejście się rozwiedzionych rodziców.
I ja to rozumiem. Że bunt, że próba zwrócenia na siebie uwagi, że dysfunkcyjna rodzina, że seks, wydzieliny itd. David Wnendt zadbał o to by obrazki były atrakcyjne,a w odpowiednich momentach wystarczająco obrzydliwe- pod gimbazę, mam wrażenie, więc całość naprawdę odbiera się raczej jako bardzo długi teledysk niż pełnowymiarową fabułę. Wyszło z tego 109 minut w trakcie których ja ziewnęłam 80 razy, a D przeczytał cały internet w telefonie. Gdzie ten obiecywany skandal, pytam ja się?
Z "Nimfomanki" otrzepać się nie mogłam przez kilka dni, mimo że odbieram ją jako zgrabnie zrealizowaną, hochsztaplerską robotę znudzonego życiem reżysera i przecedzam przez wielki cudzysłów. A tu?
Szok i niedowierzanie, jakby powiedział zacny P. Szok i niedowierzanie, bo to kino-nic.
Jedna mnie jednak zaskoczyło (właściwie jedna)- Carla Juri, czyli aktorka grająca Helen. Od pierwszej sceny weszłam w to, że oglądam zadziorną nastolatkę. A tu okazuje się, że Juri dobija do trzydziestki...
Czemu o tym piszę? Bo wciąż mam w głowie traumę, jaką zgotował nam wszystkim Aaron Spelling, angażując do roli Andrei 30-letnią Gabrielle Carteris. To przez BH210 miałam obsesję, że dużo się ucząc nie tylko oślepnę, ale jeszcze będę mieć zmarchy!
2 komentarze:
nie miałam przyjemności (nieprzyjemności?) jeszcze z tym filmem i raczej mieć nie będę, ale... oglądałaś "Morderczą oponę"! Jak dla mnie ten film jest świetny. Choć rozumiem, że naprawdę nie każdy będzie w stanie to dostrzec czy zrozumieć. Dobra krytyka hollywoodzkiego kina, a do tego, no proszę - zrobić film, gdzie głównym bohaterem jest opona, która ma emocję! i to się widzi! naprawdę jestem pod wrażeniem :)
"Opona" zryła mi mózg. Mam wrażenie, że moje życie już nigdy nie było takie samo..
Pozdrawiam serdecznie i życzę nam kolejnych dziwnych seansów;)
m.
Prześlij komentarz