środa, 5 listopada 2014

"Snowpiercer" po polsku? TLK

Znacie film"Snowpiercer"?



Nie, nie jest to żadne arcydzieło. Kolejny fantastycznie zrealizowany głupi film, w którym kończyny gęsto ścielą podłogę, operator mocno macha kamerą, główny bohater dobrze wygląda, mało mówi i dużo biega, efekty specjalne rzucają na kolana, a fabuła jest tak durna, że nawet ja bym tego nie wymyśliła.
Wypisz, wymaluj, jeden z moich ulubionych;).

Jeśli ktoś oglądał, może czytać dalej. Jeśli nie, to też może, ale nie ogarnie puenty;)
Aczkolwiek, jeśli czytacie dalej i chcecie obejrzeć "Snowpircer: Arkę Przyszłości", postaram się zarysować fabułę na tyle delikatnie by nie psuć niespodzianki tym którzy lubią naprawdę złe filmy. I żebyście jednak choć trochę się uśmiechnęli;).
Oto, w nie tak dalekiej przyszłości, na skutek globalnego (o dziwo) zlodowacenia, na świecie przy życiu pozostają tylko pasażerowie pociągu nieustannie okrążającego Ziemię. W pociągu, jak to w życiu, obowiązuje system klasowo- kastowy- im bliżej lokomotywy, tym bogaciej, im bliżej ostatnich wagonów- tym większe ubóstwo. Od jedzenia karaluchów, po akwaria morskie z rybami które lądują w rękach najlepszego sushi-mastera. Kilkanaście lat życia w skrajnych warunkach sprawia, że ostatnie wagony zaczynają się buntować i postanawiają przejąć władzę nad całym pociągiem, a co wagon czeka na nich niekoniecznie miła niespodzianka. Tyle w telegraficznym skrócie. Tu w kilku obrazkach:


Kiedy kilka sezonów temu chichrałam się w kinie podczas kolejnej ze scen, w której krew sika hektolitrami, nie sądziłam że przyjdzie mi stanąć w podobnej sytuacji. Chociaż stanąć może nie do końca jest tu dobrym słowem, bo chodzi wszak o pędzący pociąg, i niekoniecznie w podobnej, bo nie krew sikała. Ale. 

Otóż, po jednym z nadzorów, wracałam do Warszawy pociągiem TLK. Jak wiadomo w TLK może człowieka spotkać wszystko, ale raczej nic dobrego. Świadoma tego że w drugiej klasie to już totalny Mordor, kupiłam bilet na pierwszą klasę, (spóźniona) wpadłam do swojego wagonu, zajęłam swoje miejsce, zorientowałam się że właśnie się do czegoś przykleiłam, oraz że fotel mi się rozjeżdża, a lampa do czytania nie działa.  Ruszyliśmy.
Ledwo ruszyliśmy, w przedziale zaczęło tak, pardon, pizgać, że myślałam że nam, to znaczy mi, pani i panu z  którymi dzieliliśmy los, łby urwie. Przyszedł pan konduktor, powiedział że nie wie od czego pizga i że zaprasza nas do kolejnego przedziału. Przeszliśmy kawałek, dołączyła do nas pani z sąsiedniego wagonu, również przepizgana, znaleźliśmy wolny przedział, rozłożyliśmy rzeczy, wyciągnęlismy książki, zgasło światło. Przyszedł pan konduktor, powiedział że w całym wagonie jest awaria prądu i żebyśmy przesiedli się do kolejnego. Przeszliśmy do następnego wagonu ( zrobiło się nas już 7 osób), ledwo wrota zdążyły zrobić pssssst, rzucił nas na kolana wyjątkowo jadowity smrodek. Okazało się że w tym wagonie popsute są toalety, więc pan konduktor poprosił, by podążać za nim....w następnym wagonie znów nie działało ogrzewanie, ale było jasno, nie wiało i nie śmierdziało, a ja byłam na nogach od 4.30 rano, więc stwierdziłam że zbawianie świata i przejęcie lokomotywy pozostawiam innym, ja zostaję. Zawinęłam się we wszystko co miałam (łącznie z torbą) i zapadłam w coś na kształt hibernacji. W sumie dobrze się złożyło, bo na peron wpadłam w ostatniej chwili, po całym dniu bez jedzenia i w związku z tym że w pociągu nie było Warsu ( a to niespodzianka), do wyboru miałam: zemdleć z głodu, lub z zimna. Zimno było szybsze. Pół godziny przed Warszawą zaczęłam mocno chuchać by zdążyć odtajać do Centralnego,dojechaliśmy, na drżących nogach wytelepałam się na peron... i wtedy dopadła mnie refleksja- a jeśli ci, co poszli dalej, dotarli do wagonu z sushi?

Abstrachując od podróży z filmu rodem- przywiozłam  sporo zdjęć rozgrzebanego apartamentu, z których niedługo sklecę bardzo elegancki wpis. Proszę nie wysiadać z bloga!

Brak komentarzy: