środa, 2 marca 2016

And the winner is...


Czyli dlaczego łatwiej jest znaleźć idealnego faceta niż idealne heksagony i co wspólnego z projektowaniem mają OSCARY.

Nim zacznę opowieść ( a krótka nie będzie) o poszukiwaniu wymarzonych płytek do łazienki rodziców, którą od kilku miesięcy usilnie próbuję Wam zaprezentować i ciągle mam pod górkę, mała refleksja odnośnie tegorocznych Oscarów. 
Nie jestem z kamienia. Uwielbiam kino, uwielbiam piękne kreacje i moment, w którym otwierają się koperty z nazwiskami. Jaram się Oscarami jak Rzym za Nerona i choć wiek już nie ten, żeby zarywać noc z niedzieli na poniedziałek, pierwsze dni "po" są u mnie bardzo monotematyczne. 
Staram się także obejrzeć zawczasu nominowane dzieła, żeby wyrobić sobie zdanie i móc się mądrzyć. W tym roku nie udało się ze wszystkimi filmami, ale te najważniejsze odhaczyłam. 
Przy dwóch naszła mnie przedziwna- a może i nie, po prostu życiowa- refleksja, że skądś to znam. (Uwaga, będą spojlery!) 
W pierwszym filmie, słabiutkim jak drinki w opcji all inclusive, Leonardo Di Caprio walczy najpierw z systemem, później z kompanami, następnie z niedźwiedziem, zimnem i śliną, by na koniec stwierdzić że tak właściwie to chyba nie było warto. W tle śnieg, prucie flaków i oddech pogoni na karku.
W drugim filmie, dla kontrastu mocnym jak wódka pita z gwinta na trzepaku, młoda dziewczyna od kilku lat wegetuje zamknięta w jednym pokoju- bez kontaktu ze światem wewnętrznym, bez słońca, świeżego powietrza, na dodatek co  kilka dni przychodzi dziwny pan i chce od niej brzydkich rzeczy.

Wypisz, wymaluj, żywot projektanta. Albo zapierdzielasz po skutych lodem budowach, walcząc z nierealnymi wymaganiami ( proszę mi tu zrobić pałac za 1,500), wiecznie spóźnionymi wykonawcami i jeszcze bardziej spóźnionymi wypłatami, albo miesiącami ślęczysz w pracowni nad kolejnymi poprawkami projektu który nijak nie przypomina pierwotnej wizji, Twoim jedynym kontaktem ze światem jest okno przez które obserwujesz zmieniające się pory roku i naprawdę nie pamiętasz już, dlaczego projektowanie kiedyś wydawało się świetną zabawą.

Takie oto przemyślenia dopadły mnie dokładnie w momencie, gdy mija pół roku od kiedy całkowicie zmieniłam charakter pracy. Były chwile, gdy zastanawiałam się, czy odstawienie projektowania nie było złą decyzją. Dwie wyprawy do kina całkowicie wyleczyły mnie z tych dylematów. Magia srebrnego ekranu!  
Były zwierzenia, czas wrócić do rzeczywistości, czyli poszukiwania TYCH heksagonów. Jeśli pamiętacie poprzednie wpisy odnośnie projektu ( a było to tak dawno temu, że zrozumiem, jeśli już nic nie kojarzycie), właściciele remontowanej łazienki, czyli Madre&Padre bardzo mnie zaskoczyli. Zamiast spokojnej, klasycznej propozycji którą obstawiałam wybrali projekt na który nie wiem, czy sama bym się odważyła. Śnieżnobiała przestrzeń z "tapetą" z heksagonów przechodzących na podłogę od razu została wytypowana na zwycięzcę show "Mam talent do kłopotów".O ile wybór białych, matowych płyt w dużym formacie na boczne ściany ( no przecież, że Roca FRESH) nie był żadnym problemem, to znalezienie clue projektu, czyli heksagonów na ścianę główną prawie doprowadziło do rozpadu naszej rodziny. 
A wydawało się, że tego kwiatu przecież w sklepach pół światu, heksagony na prawo i na lewo, od sasa do lasa. Taaaaa...okazało się, że znalezienie heksagonów idealnych jest trudniejsze, niż upolowanie fajnego faceta. Bo owszem, spotkałam się z przypadkami, gdy osobnik był nieco zbyt zielony. Za drogi. Zbyt byszczący. Niedostępny. Ale nigdy ( na szczęście) nie natknęłam się na takiego, który ma zły wzorek, na przykład kojarzący się ze swastyką. Jest wycofany z produkcji. Albo ma chamskie krawędzie....

Zjeździliśmy wszystkie ( i mówiąc wszystkie naprawdę mam na myśli WSZYSTKIE) sklepy z gresami w Warszawie i okolicy. Rodzice przekopali internet w te i nazad. Sponiewierani trwającymi ponad miesiąc poszukiwaniami wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli płytek marki EQUIPE. Które to płytki spodobały nam się za pierwszym wejrzeniem, ale ich cena szybo sprowadziła nas na ziemię, bowiem każda sztuka jest dekorem sprzedawanym oddzielnie. Trudno. Tylko EQIPE oferuje płytki w klimacie retro, ale bez przegięcia, w idealnym odcieniu bieli, satynowo-matowe i ze wzorem, który nijak nie kojarzy się z Hitlerem. Obiecałam rodzicom, że zrobimy cięcia budżetowe na reszcie wyposażenia i...

O tym jak oszczędziliśmy kilka tysięcy utopione w heksagonach, napiszę w kolejnym odcinku. Który na pewno pojawi się szybciej niż poprzednie, bo w ramach choroby która rozłożyła mnie na tydzień, wreszcie obfotografowałam końcowy efekt. I ściągnęłam zdjęcia! 
Wszystkich zainteresowanych tym projektem zapraszam do POPRZEDNICH POSTÓW.

2 komentarze:

Unknown pisze...

Już tupię z niecierpliwości :) Bo ja rozumiem, że miłość od pierwszego wejrzenia, ale dla siebie to bym się chyba jednak zdecydowała na tańszą wersję, żeby oszczędzić te tysiące :D No chyba, że wszystkie inne kojarzyły się z Hitlerem :D

Maja pisze...

Wszystkie. Bez wyjątku:)
Dla siebie też pewnie bym wykombinowała coś innego, wiadomo- szewc bez butów chodzi, ja tam nie muszę mieć ładnie;), ale Rodzicom spodobał się tylko ten jeden wzór. To trzeba było łatać dziury.