wtorek, 20 października 2015

Paryż kontra Barcelona: gdzie są lepsze banany?


Dziś będzie o tym jak:  prawie zostałam na zawsze na cmentarzu, prawie zjadłam księżyc, prawie się opaliłam i prawie zostałam bananem. Czyli co robiłam, jak mnie tu nie było.
Zaczynamy?

Nooo, to się nazywa urlop! 

Jak D coś zaplanuje, to nie ma c...a we wsi. Jak to jest,że  jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłam? Nie wiem, ale jakoś cały czas żywię (i proszę zwrócić na ten wyraz uwagę, bo to będzie dziś słowo-klucz) nadzieję, że uda nam się kiedyś  wyjechać na urlop i odpocząć. Wiecie- plaża, palmy, woda, rybki, poparzenia słoneczne 3 stopnia, tego typu. Podobno nadzieja umiera ostatnia.

Siedzimy sobie na kanapie, D coś tam stuka na klawiaturze i pyta:
- Kochanie, jedziemy gdzieś na wakacje? 
-Taaaaa , super pomysł- odpowiada kochanie, malując sobie paznokcie i zastanawiając się, dlaczego te u prawej ręki jakoś zupełnie się nie mają do tych u lewej....
-Acha, no to super, bo już kupiłem bilety do Paryża.
-Yyyyyy....a to fajnie, fajnie...kurde no...co??? A tam jest plaża?- to te opary lakieru.
- No nie, ale zawsze chciałem zobaczyć Paryż. 
- Ale miały być palmy...rybki...No dobra, to jedźmy. Jutro poszukam hotelu- wzdycham i stwierdzam, że w sumie Paryż jesienią jest taki romantyczny, że poleżymy sobie na trawniku pod Wersalem, że będziemy leniwie spacerować po wąskich, uroczych uliczkach...
-A mogłabyś poszukać też czegoś w Barcelonie?
-Bo....? - przez głowę galopują mi już najgorsze myśli, ale nie dopuszczam do siebie tego, że mój wspaniały, kochany, najlepsiejszy wpadł na TEN pomysł i....tak. Wpadł.Nie będzie romantycznych spacerków. Będziemy zapierdalać jak dzikie osły.
-Bo były tanie loty do Barcelony z Paryża, to kupiłem. To sobie zobaczymy dwa miasta, super, nie?
-No, super, super , tak, oczywiście - tylko się nie rozpłacz, tylko się nie...
-A poczekaj, poczekaj, bo jest jeszcze...- widzę że otwiera usta, ale strzelam takie spojrzenie, że tylko mamrocze pod nosem: 
-No i jeszcze chciałem do Zurichu, ale nie ma fajnych lotów...

Uff. Zatem mamy nasz wymarzony, spokojny wypoczynek- tylko my, wieża Eiffla, Sagrada Familia i 4 miliony turystów. Znajduję hotele, stwierdzam że za tych kilka noclegów moglibyśmy przeżyć rok na Bali, obczajam trasy zwiedzania, drukuję z TripAdvisora listę najlepszych knajp i jestem gotowa.
No, prawie gotowa, bo w momencie w którym orientuję się, że w Paryżu akurat trwa Fashion Week
stwierdzam, że absolutnie nie mam się w co ubrać. 
Do identycznych wniosków dochodzi D, więc jedziemy na zakupy. Ja wracam z jedną siateczką, D z kilkoma wielkimi torbiszczami. On wygląda jak milion euro, ja dalej nie mam się w co ubrać, ale co tam...

Gdy teraz sobie pomyślę, że moim największym problemem przed wyjazdem wydawał się brak odpowiednich outfitów, to z pożałowaniem pukam się w głowę. Bo ani sekundę nie przeszło mi przez myśl, że w kraju haute cuisine, beszamelu,  croissantow, serów, bagietek, zupy cebulowej i crepes będę się czołgać z głodu. A jednak. Tuż po przyjeździe do Paryża pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy było pójście na wielkie, zasiadane śniadanie w uroczej boulangerie na rogu i wtranżolenie wszystkiego, co nam się spodobało. W trakcie śniadania planowałam już, że na obiad wciągnę małże, na deser naleśniki i creme brulee, a na kolację pójdziemy na coś naprawdę tres bon.

Na planowaniu niestety się skończyło- to był pyszny, a zarazem pierwszy i ostatni duży posiłek, który zjadłam w trakcie tego wyjazdu. Okazało się, że mój organizm po prawie rocznej restrykcyjnej diecie niestety nie przyjmuje normalnych ( acz boskich) pokarmów. Tego dnia chodziłam zielona od rana do wieczora i postanowiłam, że od tej pory wracam na drogę bez mięsa, tłuszczu, glutenu i cukru. Co w kraju w którym na myśl o daniu bez mięsa, tłuszczu, glutenu i cukru większość mieszkańców pada ze śmiechu, okazało się jakby trudne.

Po przeanalizowaniu repertuaru kilkudziesięciu restauracji i takiej samej ilości sklepów spożywczych stwierdziłam, że z dostępnych w Paryżu wiktuałów mogę jeść banany i wino. Nie ukrywam, że wino nieco ratowało sytuację. Przejechałam na tym menu kilka dni, zasypiając głodna i budząc się głodna. 
Paryż bardzo mi się podobał. Wersal był ładny. Wieża Eiffla była ładna. Park Tuileries był ładny. Montmartre był ładny. Zachód słońca był ładny. Karuzele były ładne; chociaż nie, karuzele były piękne. Panie były ładne. Panowie byli ładni. Kolory były ładne. Nawet Pere Lachaise, na którym się zgubiłam i myślałam że wyzionę ducha też był ładny, choć dopiero teraz stwierdzam to bez zimnego potu na plecach. W Paryżu wszystko było piękne, dostojne, oszałamiające, Francuzi bardzo mili i pomocni ( sic!!!), a metro przezarąbiste.  Tylko byłam tak, kurde, głodna, że z każdego z tych miejsc przede wszystkim pamiętam ssanie w żołądku. I ulgę, gdy pakowaliśmy walizki, bo w Barcelonie- mieście owocami morza i świeżymi warzywami płynącym, wreszcie się NAŻRĘ.


Wizja rychłego napełnienia brzucha była tak krzepiąca, że ani kilkuset osobowa kolejka do odprawy przez którą prawie spóźniliśmy się na samolot, ani turbulencje w tymże samolocie,przez które przez 50 minut  nie mogłam wstać do toalety po wypiciu 2 litrów wody, ani nawet to, że po przylocie do Barcelony zgubiliśmy się i godzinę szukaliśmy hotelu- nic, naprawdę nic nie było w stanie wytrącić mnie z równowagi. Przed snem zjadłam ostatniego ( przysięgałam sobie wtedy, że w życiu) banana i spokojna o swoją gastronomiczną przyszłość położyłam się spać.

Oszczędzę Wam szczegółów i nie będę opisywać słów, których użyłam gdy zrozumiałam, że w Barcelonie wcale nie jest lepiej. Owszem, było dużo warzyw- jako dodatek do hałd mięsa, albo smażonych na głębokim tłuszczu. Owszem, były dania bezmięsne-desery. Skuszona szyldem "vegetarian food" weszłam do kawiarenki serwującej rzekomo wegetariańskie kanapki i zobaczyłam ladę wypełnioną białymi bułami z mięsem. Myślałam że to może jakieś salami sojowe ( wybaczcie, na głodzie mózg pracuje nieco gorzej), ale pani sprzedawczyni potwierdziła, że to prawdziwe salami. Zapytałam więc o wegetariańską kanapkę, a pani otworzyła jedną z bułek, wyjęła kiełbachę i z uśmiechem stwierdziła: vegetarian. Zwiałam i przeprosiłam się z bananami. Oraz winem, oczywiście.

Barcelona też mi się bardzo podobała; morze było ładne, plaże były ładne, pogoda była ładna, krzaki były ładne, palmy też, prawie tak jak ta nasza na rondzie; fontanna była ładna, hotel był ładny, autobus był ładny, słup był ładny koło hotelu, pan w sklepie naprzeciwko był ładny i chyba w pewnym momencie zaczęłam z głodu majaczyć, bo nie za bardzo pamiętam ostatnie dwa dni wyjazdu.

Ściągając zdjęcia z aparatów co jakiś czas dziwiłam się pod nosem: o kurde, to my tu byliśmy?, a za chwilę przychodziła refleksja: no tak, tak, przecież w tym sklepiku za rogiem kupowałam banany. 

Zatem- jeśli ktoś mnie kiedyś zapyta, co najlepiej zapamiętałam z tego wyjazdu, to wiadomo, że odpowiedź będzie długa, cętkowana, kręta.  A że jakoś strasznie mało w tym wpisie było konkretów, a chyba odrobinę za dużo bananów, o tym co w P&B podobało mi się najbardziej, napiszę w kolejnym poście. Jak już obejrzę wszystkie zdjęcia i sobie przypomnę;).


PS. Po czasie stwierdzam, że najlepsze banany są na placu Pigalle.
PS2. Ale wino i w Paryżu, i w Barcelonie jest obłędne.

3 komentarze:

Justyna Janiuk pisze...

Zgodzę się z tym winem - opiłam się go strasznie i w Barcelonie i w Paryżu :P. No, w Paryżu może trochę bardziej, ale tylko dlatego, że miałam kobiecego kompana do picia ;)

Anonimowy pisze...

Pani Maju, wysłałam ostatnio maila z pewnym zawodowym pytaniem, czy mogłabym liczyć na przewertowanie poczty i odpowiedź? pozdrawiam Klaudia :)

Maja pisze...

Oczywiście! Już zaglądam;). Pozdrawiam serdecznie;).