Jedni podniecają się nowymi kolorami nakrętek do śrub, drudzy nie przepuszczą okazji do obejrzenia 15 części "Piraniokondy" na Pulsie, a jeszcze inni robią zdjęcia pęknięć na chodnikach.
No dobra, właśnie opisałam swoje największe dziwactwa;).
Dziś będzie o fiole który doprowadził do tego, że na jednej z gołych żarówek zagościł abażur wysokiej urody. Przynajmniej dla mnie;)
1,80 zł |
Wszystko zaczęło się od mojej Babci, która w latach młodzieńczych ( Babci) i berbeciowatych (moich i Siotry) zabierała nas na tzw. "szmaty", czyli spotkania towarzyskie z elementami fashion. Nie ukrywajmy, 20 lat temu gdy telefony u nas na dzielni były rarytasem (bo nawet jak ktoś posiadał aparat, to nie zawsze miał do kogo zadzwonić) tego typu atrakcje były na wagę złota.
Siostra, istota wysoce znudzona wszystkim co nie wiązało się z kreskówkami lub czekoladą szybko wymiękła. Ja wpadłam po uszy. Dosłownie. Zdarzało mi się stać razem z Babcią pod "lumpem" w towarzystwie 40 żądnych świeżej dostawy kobiet, w pełnym napięciu oczekując otwarcia wrót sezamu który na tych kilka godzin z szopo-garażu przeistaczał się w paryski butik. Oczywiście o ile przyjmiemy, że w paryskich butikach kolekcje ciągnie się prosto z wora, a przymierzalnie znajdują się w pobliskich krzaczorach. Bywały dni (dostawy towaru, zwykle w poniedziałki od 9 rano) gdy dostawałam rozgrzeszenie i zamiast na pierwsze lekcje szłam na łowy. I jak tu nie kochać lumpeksów?
To bardzo specyficzne miejsca; wielu osobom kojarzą się z "Sodomią i Gomorią" oraz upadkiem społecznym; i w jakimś sensie jestem w stanie ich zrozumieć, w końcu we wszystkim chcemy być pierwsi. Ale... to uczucie podekscytowania, gdy stoję nad koszem, ciągnę coś w pięknym kolorze i nie wiem czy to sweter, spódnica, czy też dziurawe kalesony; ten dziwny zapach, który mi już zawsze będzie się kojarzył z legalnymi wagarami; te przedziwne kapelusze, taftowe bezy, japońskie wachlarze, szaty na "jeden raz za jeden grosik" robiące furorę na imprezach; wreszcie historie których możemy tylko się domyślać, a o ile są ciekawsze niż " kupiłam na wyprzedaży". Nigdy nie myślałam o tym, że noszę coś po zmarłej/ chorej/ itd osobie, chociaż pewnie i tak się w mojej wieloletniej second- karierze zdarzyło. Wolałam korzystać z wartości dodanej jaką zapewniają nam rzeczy używane i snułam wizje- ta sukienka pewnie podróżowała po Azji, w tej dziewczyna poszła na pierwszą potańcówkę, we fraku ( za dużym o 3 numery, phi) pewnie występował jakiś magik, a tkanina wygrzebana spod setek innych wygląda zupełnie jak kotary ze starego zamku.
Mówiąc krótko, od dzieciństwa jestem na prostej drodze do uzależnienia, któremu ochoczo się poddaję. W każdym nowym miejscu najpierw skanuję okolice pod kątem szmateksów, a dopiero później skupiam się na innych atrakcjach (takich jak np. poszukiwanie WC). Rodzinna stolica niestety pod tym względem rozczarowuje- na palcach jednej ręki można policzyć szmateksy-grzebalce, roi się za to od "lux" z równiutkimi rzędami wieszaków i kosmicznymi cenami. Nie ten klimat.
Niesamowity żal mi pardon, dupę ściskał gdy wracając z mazurskich wywczasów mijaliśmy kolejne miasteczka w których był 1 kościół, 2 spożywcze, 3 monopolowe i 15 lumpeksów, a moja życiowa tragedia polegała na tym że to była NIEDZIELA!
Wymogłam na moim Chłopaku obietnicę, że na trzy....hmhmhm kolejne urodziny zabierze mnie na całodniowy rajd po lumpeksach między Warszawą i Olsztynem. I zabrał;).
1 dzień, 150zł, bagażnik pełen cudów- wśród nich różowa tiulowa spódniczka w stylu baletowej paczki. Na początku zamierzałam w niej chodzić, ale że trochę mi tyłek spomiędzy tiulu wyzierał zaczęłam szukać odpowiednich niewymownych i powiesiłam spódnicę na lampie, coby się nie ubrudziła....i tak już chyba zostanie. Jakby coś, będziemy z lampą ustalać dni noszenia.
Siostra, istota wysoce znudzona wszystkim co nie wiązało się z kreskówkami lub czekoladą szybko wymiękła. Ja wpadłam po uszy. Dosłownie. Zdarzało mi się stać razem z Babcią pod "lumpem" w towarzystwie 40 żądnych świeżej dostawy kobiet, w pełnym napięciu oczekując otwarcia wrót sezamu który na tych kilka godzin z szopo-garażu przeistaczał się w paryski butik. Oczywiście o ile przyjmiemy, że w paryskich butikach kolekcje ciągnie się prosto z wora, a przymierzalnie znajdują się w pobliskich krzaczorach. Bywały dni (dostawy towaru, zwykle w poniedziałki od 9 rano) gdy dostawałam rozgrzeszenie i zamiast na pierwsze lekcje szłam na łowy. I jak tu nie kochać lumpeksów?
To bardzo specyficzne miejsca; wielu osobom kojarzą się z "Sodomią i Gomorią" oraz upadkiem społecznym; i w jakimś sensie jestem w stanie ich zrozumieć, w końcu we wszystkim chcemy być pierwsi. Ale... to uczucie podekscytowania, gdy stoję nad koszem, ciągnę coś w pięknym kolorze i nie wiem czy to sweter, spódnica, czy też dziurawe kalesony; ten dziwny zapach, który mi już zawsze będzie się kojarzył z legalnymi wagarami; te przedziwne kapelusze, taftowe bezy, japońskie wachlarze, szaty na "jeden raz za jeden grosik" robiące furorę na imprezach; wreszcie historie których możemy tylko się domyślać, a o ile są ciekawsze niż " kupiłam na wyprzedaży". Nigdy nie myślałam o tym, że noszę coś po zmarłej/ chorej/ itd osobie, chociaż pewnie i tak się w mojej wieloletniej second- karierze zdarzyło. Wolałam korzystać z wartości dodanej jaką zapewniają nam rzeczy używane i snułam wizje- ta sukienka pewnie podróżowała po Azji, w tej dziewczyna poszła na pierwszą potańcówkę, we fraku ( za dużym o 3 numery, phi) pewnie występował jakiś magik, a tkanina wygrzebana spod setek innych wygląda zupełnie jak kotary ze starego zamku.
Mówiąc krótko, od dzieciństwa jestem na prostej drodze do uzależnienia, któremu ochoczo się poddaję. W każdym nowym miejscu najpierw skanuję okolice pod kątem szmateksów, a dopiero później skupiam się na innych atrakcjach (takich jak np. poszukiwanie WC). Rodzinna stolica niestety pod tym względem rozczarowuje- na palcach jednej ręki można policzyć szmateksy-grzebalce, roi się za to od "lux" z równiutkimi rzędami wieszaków i kosmicznymi cenami. Nie ten klimat.
Niesamowity żal mi pardon, dupę ściskał gdy wracając z mazurskich wywczasów mijaliśmy kolejne miasteczka w których był 1 kościół, 2 spożywcze, 3 monopolowe i 15 lumpeksów, a moja życiowa tragedia polegała na tym że to była NIEDZIELA!
Wymogłam na moim Chłopaku obietnicę, że na trzy....hmhmhm kolejne urodziny zabierze mnie na całodniowy rajd po lumpeksach między Warszawą i Olsztynem. I zabrał;).
1 dzień, 150zł, bagażnik pełen cudów- wśród nich różowa tiulowa spódniczka w stylu baletowej paczki. Na początku zamierzałam w niej chodzić, ale że trochę mi tyłek spomiędzy tiulu wyzierał zaczęłam szukać odpowiednich niewymownych i powiesiłam spódnicę na lampie, coby się nie ubrudziła....i tak już chyba zostanie. Jakby coś, będziemy z lampą ustalać dni noszenia.
4 komentarze:
Świetna historia.
Ja tez uwielbiam lumpeksy ale we Wro ostas\tnio porobiły się same sieciówki i ceny rzędu 50 zł za :(
Pozdrawiam
Trzeba jeździć za miasto.Tam są prawdziwe raje z drugiej ręki!
Super!
Lubię "adaptowanie" ubrań na części sprzętów lub nawet całość. odwrotnie zresztą też.
U mnie lumpeksy zeszły na dno, tylko ceny podniosły poziom. Za to kiedy były w porządku kupiłam trochę rzeczy i niektórych nie wykorzystałam. teraz czasem mam niespodziankę, kiedy znajduję te rzeczy. Nie ma ich dużo, ale dzięki temu niespodzianki mi nie spowszechniały. :-)
Powinnyśmy jakiś związek obrony PRAWDZIWYCH lumpeksów założyć
Prześlij komentarz