Tytułu posta niestety nie wymyśliłam sama; nazwa, niosąca dreszczyk emocji i obietnicę przygody pochodzi od filmiku z Youtube który z zapartym tchem obejrzeliśmy przed gipsowaniem. Jak zwykle stwierdziliśmy z Tatą że to nie może być tak trudne i jak zwykle bardzo się pomyliliśmy. Po 30 minutach chlapania grudkowatą breją wszędzie tylko nie po ścianie na zmianę kurwiłam i ryczałam; Tata tylko przeklinał, choć myślę że wstydził się przy mnie zapłakać i w głębi duszy ronił wielkie jak groch łzy. Po wstępnym oswojeniu mazi przyszedł czas na taśmy które na łączeniu płyt należy zatopić w gipsie, i to dopiero był dramat.
Kilka ładnych dni zajęło nam opanowanie techniki zapewniającej ściany gładkie jak nogi J.Lo ( z takim minimalnym odrostem). Dziś mogłabym szpachlować z zamkniętymi oczami, tyłem, podczas obiadu ale przysięgam że po pierwszej próbie zastanawiałam się czy naprawdę wszyscy muszą mieć w domu ściany...
Z praktycznych informacji- do gipsowania używam masy Rigips, która jest naprawdę wdzięcznym materiałem ( w zależności od nasycenia można z niej zrobić gęstą pastę która nie będzie skapywać z sufitu, albo rozrzedzoną masę wyrównująca niewielkie rysy). Do wykończenia ścian na poddaszu używałam finiszu Cekol, ale nie polecam, można się zachetać a i tak zawsze się gdzieś wyszczerbi. Od bardzo zdolnych i doświadczonych znajomych ( pozdrawiam;) dostałam namiar na finisz Acryl PUTZ Śnieżki. Lepiej;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz