czwartek, 14 lipca 2011

Wpis czternasty. Koniec zabawy

Czyli czas zabrać się do roboty. W związku z tym że podjęliśmy decyzję o rezygnacji z wynajmowania ekipy (5 osób z mniejszym lub większym doświadczeniem było w stanie ogarnąć wszystkie prace) po wylewkach przyszedł ten moment, gdy trzeba było solidnie zabrać się do roboty. Ustaliliśmy harmonogram prac, rozdzieliliśmy zadania i....dupa. Członkowie ekipy, jeden po drugim, zaczęli się wykruszać. Ostatecznie zostałam samą z Tatą, a właściwie Tata ze mną ( bo mam wrażenie że na początku bliżej mi było do funkcji upierdliwej muchy niż pomocnika majstra) i od 6 miesięcy ramię w ramię, dzień w dzień  maszerujemy na górę czynić dzieło swoje. 
Dzieło zaczęliśmy od pracy której nigdy, najgorszemu wrogowi, w żadnej sytuacji bym nie życzyła, czyli od ocieplenia budynku. Na poprzednich zdjęciach widać było że całe piętro i poddasze to pudełko, wydmuszka- żadnej izolacji, część ścian zrobiona ze zbutwiałych desek, dach- dziurawa ( o czym mieliśmy przekonać się wkrótce) blacha. Po położeniu prowizorycznej podłogi z płyt OSB,  uzbrojeni w bogatą wiedzę teoretyczną i znikomą praktyczną rozpoczęliśmy misję ,,nie śmiga ( wiatr po mych nerach) " .
Pierwsza warstwa- specjalna izolacyjna mata- poszło. Ręce polały jak diabli, ale nie było źle.
Później folia i styropian, lajcik.
Wełna- cóż....rozkosz masochisty. Kaleczy dłonie, wżera się w skórę, sypie się do oczu, zatyka nos i zatoki, pyli, uczula, śni się po nocy. Na poddaszu dwa tygodnie zajęło nam upychanie tego świństwa, które na skosach absolutnie trzymać się nie chciało, kolejnych kilkanaście ( -dziesiąt) dni zajęło nam ocieplenie piętra.
Początkowo miałam wrażenie że każdego dnia moje ciało coraz gorzej reaguje na ostre drobinki- miałam koszmarny kaszel , zapchany nos, zapalenie spojówek, wysypkę, poorane do mięsa dłonie ( mimo że pracowaliśmy w maskach, rękawicach, owinięci ubraniami od czubka głowy po koniuszki stóp). U Taty było chyba jeszcze gorzej, wyglądał jak cień człowieka. Mniej więcej w połowie pracy, czyli po skończeniu poddasza, zaczęłam czuć się lepiej. Były dni gdy cięłam wełnę bez rękawic, czasem pogmerałam sobie taką ręką w oku i nic się nie działo. Na koniec obydwoje pracowaliśmy bez masek, miałam wrażenie że wchłonęłam w siebie całą moc wełny szklanej, mogłabym wystąpić jako Dziewanka Szklanka  w kolejnej części X-mena. 
Praca szła nam dość sprawnie, niestety w pewnym momencie musieliśmy zrobić sobie dłuższy urlop- ja miałam od groma pracy, Tacie też coś wypadło, kilka tygodni remont stał w miejscu i to nas uratowało. Ocieplaliśmy poddasze w trakcie największych mrozów, na piętro zeszliśmy gdy zima nieco odpuściła. Przed wspomnianą przerwą założyliśmy maty i folie, na wełnę nie starczyło czasu - na nasze wielkie, wielkie szczęście. Podczas roztopów okazało się że dach nad moją częścią jest dziurawy jak sito (blacharz który go zakładał powinien dostać TAKIEGO klapsa).Gdyby było założone ocieplenie, mnóstwo pracy, materiału i czasu poszłoby wiadomo gdzie. Czekanie na dekarza trwało kolejnych kilka tygodni, łatanie też się przeciągnęło, więc gdy wróciliśmy na rusztowanie była już wiosna.

 
 

Brak komentarzy: